Fulham Londyn 4-4-2 (38 goli)
Cudem uratowany ligowy byt postawił Roy’a Hodgsona w szeregu bohaterów tego sezonu. Przez większość czasu „The Cottagers” nie wychodzili z piwnicy. Dopiero sama końcówka i dobra forma zespołu albo spotkania z niezaangażowanymi rywalami, którzy wówczas nie mieli już celu sprawiły, że w kolejnym sezonie będziemy mogli oglądać Fulham wśród elity.
Zespół z Craven Cottage do rozgrywek przygotował i wprowadził „Gigant z Lambeth”, czyli Lawrie Sanchez (1.93 m wzrostu). Na stanowisku szkoleniowca wytrwał 17 kolejek, w których ugrał 13 punktów pozostawiając Fulham w strefie spadkowej. Właśnie wtedy właściciel klubu po raz pierwszy zatęsknił za poprzednikiem Sancheza Chrisem Colemanem. Jednak Walijczyk wtedy opiekował się ekipą Realu Sociedad San Sebastian.
Na początku sezonu Sanchez miał olbrzymie problemy z zestawieniem składu. Z powodu kontuzji wypadł mu najlepszy strzelec zespołu Brian McBride, David Healy nie był fizycznie przygotowany do gry w całym meczu, a Collins John nie spełniał jego oczekiwań. Mimo tego stawiał na „płaskie” 4-4-2. W środku preferował ustawienie z Alexey’em Smertinem i Stevenem Davisem (kontuzja wykluczyła Jimmiego Bullarda), natomiast na skrzydłach ustawiał typowo ofensywnych Simona Daviesa oraz Hameura Bouazza. Z konieczności Clint Dempsey (nominalnie prawoskrzydłowy lub ofensywny pomocnik) wcielił się w rolę partnera dla Diomansiego Kamary, który był wówczas jedynym zdrowym i znajdującym się w miarę w formie napastnikiem w talii Sancheza.
Po odwołaniu go ze stanowiska drużyną przez trzy kolejki opiekował się były piłkarz Fulham Ray Lewington. Nie wprowadził nic nowego ani jeśli idzie o taktykę (również 4-4-2), ani też w zakresie wyników (2 ramisy i porażka).
Zmiany, choć nie tak bardzo widoczne zaszły dopiero pod wodzą Roy’a Hodgsona. Ten niezwykle doświadczony szkoleniowiec trochę z wyboru, ale również z konieczności musiał przestawić zespół na grę bardziej defensywną. Szukał optymalnego zestawienia i tak w grze Fulham pojawił się system 4-1-3-2. Nominalnie z pięcioma obrońcami, ale w praktyce boiskowej był to zawodnik ustawiony przed czterema obrońcami w linii i często wchodzący w jeden szereg z nimi. Właściwie można powiedzieć, iż z wyjątkiem tego ostatniego szczegółu przypominało to 4-4-2 w diamencie.
Apogeum defensywnej gry w wykonaniu Fulham mieliśmy nieprzyjemność zaobserwować w spotkaniu 24 kolejki z Boltonem na Reebok Stadium. Wówczas Hodgson wystawił aż sześciu nominalnych obrońców i czterech pomocników. Brakowało na placu gry klasycznego napastnika. Rolę tego ostatniego po raz kolejny przypisano ofensywnemu pomocnikowi Dempsey’owi, ale jak unaocznił wynik 0-0 nic to nie dało. „The Cottagers” wystąpili w następującym zestawieniu 4-5-1 z dwoma (mega) defensywnymi pomocnikami: Niemi - Volz (74. Christanval), Hangeland, Hughes, Konchesky - Bullard (87. Bouazza), Baird, Andreasen (83. Bocanegra), Murphy, Davies – Dempsey.
Zresztą „Kłusaki” nie zachowały się wcale lepiej, bowiem ich menedżer Gary Megson desygnował do gry tylko Kelvina Daviesa w napadzie. Tamta konfrontacja była bardzo skuteczną antyreklamą angielskiej Premier League.
Na ogół jednak Hodgson korzystał z dwóch napastników. W styczniu wzmocnił właśnie linię napadu takimi zawodnikami jak Jari Litmanen, Erik Nevland czy Eddie Johnson. Nie grywali zbyt często, ale dawali przynajmniej pole manewru na pierwszym froncie. Gdyby szkoleniowcy Fulham mieli do dyspozycji wszystkich swoich zawodników, to wówczas pierwsza jedenastka wyglądałaby prawdopodobnie tak jak na obrazku.
Liverpool FC 4-3-3/4-4-2 (67 goli)
Wszelkie informacje dotyczące ustawienia taktycznego “The Reds” zostały już omówione na przykładzie systemu rotacyjnego.
Manchester City 4-4-1-1 (45 goli)
„The Citizens” przez wielu przed sezonem 2007/08 byli typowani na „czarnego konia” rozgrywek. Jednak prawda okazała się niezwykle gorzka dla Svena Gorana Erikssona i jego piłkarzy, bowiem uplasowali się dopiero na 9 pozycji. I chociaż w porównaniu z poprzednim cyklem rozgrywkowym był to awans o aż o pięć lokat to nikt nie uznał tego za sukces. Gdzie tkwił problem? Otóż w napastnikach.
Na pierwszy rzut oka może to wydać się dziwne, bo jeśli przejrzymy skład Manchesteru City to wyjdzie jasno na papierze, iż Eriksson skorzystał w poprzednim sezonie z usług aż 9 napastników! I nie był to byle kto – Darius Vassell (były reprezentant Anglii), Georgios Samaras (obecny reprezentant Grecji), Kelvin Etuhu, Emile Lokonda Mpenza (były reprezentant Belgii), Valeri Bojinov (reprezentant Bułgarii), Rolando Bianchi (młodzieżowy reprezentant Włoch), Nery Castillo (reprezentant Meksyku), Daniel Sturridge oraz Benjani Mwaruwari (reprezentant Zimbabwe). Taka lista robi wrażenie, a przede wszystkim nie każdy może się nią pochwalić. Drużyna posiadająca takie znakomitości z przodu powinna grać zdecydowanie ofensywnie by ten potencjał w ataku skutecznie wykorzystać. Niestety Eriksson postąpił wbrew logice i niemalże w każdym meczu stosował ustawienie wyjściowe 4-5-1, ale będąc bardziej precyzyjnym było to 4-4-1-1.
Szwed nie mógł się przekonać lub po prostu nie chciał wykorzystać wszystkich atutów, jakie posiadał. Bojinov zmagał się z kontuzją i był przez dłuższy czas nieobecny. Bianchi bardzo szybko trafił do Lazio na zasadzie wypożyczenia. Podobna historia spotkała Samarasa, który udał się bardziej na północ, do Celticu. Ale przecież o wszelkich ruchach kadrowych decydował właśnie szwedzki szkoleniowiec. W dodatku, jeśli wziąć pod uwagę tylko i wyłącznie ilość minut spędzonych na boisku, wówczas wyszłoby, iż City grało ustawieniem 4-6-0! To z kolei daje jasny obraz, iż to właśnie napastnicy byli najczęściej ściąganymi z boiska piłkarzami Manchesteru City.
Nominalnym napastnikiem, który spędził na placu gry najwięcej czasu był Darius Vassell (1656 minut). Problem w tym, że dla byłego reprezentanta Anglii Eriksson znalazł miejsce na...prawej stronie pomocy. Miała to być pewnego rodzaju innowacja, aby przemycić do składu drugiego atakującego i jednocześnie ukryć go w przebraniu pomocnika. Taki sam manewr stosowano w Birmingham City. Kombinacja odniosła połowiczny skutek, bowiem Vassell zdobył 6 goli. Z drugiej strony zdaje się, że większy pożytek byłby z niego w linii napadu. Zresztą częściej funkcję prawoskrzydłowego przypisano Martinowi Petrowowi, który ciut mniej skuteczny, ale lepiej opanował sztukę dośrodkowań. Z rzadka do linii pomocy przesuwany był również Vedran Corluka.
Eriksson postawił za to na silnego łącznika – Blumera Elano. Brazylijczyk był najskuteczniejszym strzelcem zespołu – 8 bramek. I to właśnie w środku pola tkwił potencjał „The Citizens” w poprzednim sezonie. Za Elano ustawiona był czwórka pomocników z reguły Martin Petrow, Dietmar Hamann (lub Gelson Fernandes), Michael Johnson oraz Stephen Ireland. Dorobek bramkowy zawodników drugiej linii wyniósł 21 trafień, a to całkiem przyzwoicie.
Za to nagana należy się formacji defensywnej. Corluka, Richards, Dunne i Ball, którzy występowali najczęściej nie trafili do siatki ani razu, co daje do myślenia czy aby na pewno angażowali się w grę ofensywną tak jak powinni. Ponadto 53 stracone gole dają jasny obraz spójności tej linii....a raczej jej brak. Najdziwniejsze, że Eriksson cały czas upierał się, że wszystko w jego zespole działało cacy, a boisko pokazywało zupełnie co innego. 60-letni szkoleniowiec powinien przelać swoje przemyślenia na papier i opublikować je na łamach miesięcznika „Prawie się udało”. Dlatego zupełnie zrozumiała była decyzja właściciela klubu Thaksina Shinawatry o zwolnieniu Szweda ze stanowiska menedżera City.
Manchester United 4-4-2 (80 goli)
Wszystkich tych, którzy oczekują wnikliwej analizy gry mistrza Anglii i odpowiedzi na pytanie, dlaczego to właśnie Man U wygrał tytuł trzeba od razu uprzedzić, że tajemnica jest prostsza niż się komukolwiek wydaje. Nie chodzi, bowiem o żadne magiczne ustawienie, które stosował tylko Sir Aleks czy przypisywanie specjalnych zadań mających zaskoczyć przeciwnika. Istotą sukcesu Manchestru był fakt, iż Aleks Ferguson znalazł takich ludzi, którzy potrafią razem ze sobą grać. Na przestrzeni całego sezonu w Manchesterze nie było żadnych konfliktów na boisku czy poza nim. Nawet kiedy po pięciu kolejkach „Czerwone Diałby” zajmowały 8 lokatę paniki nie było. Każdy zdawał sobie sprawę, iż ta zabójcza maszyna wraz z upływem czasu stanie się tak straszna, że będą się jej bały nawet jej własne koszmary.
Wiodącym ustawieniem mistrza Anglii Manchesteru United było 4-4-2. Jednak niekiedy zdarzało się, że „Czerwone Diabły” wykorzystywały wariant 4-5-1 jak np. 26 kwietnia w przegranym meczu z Chelsea. Jeśli weźmiemy pod uwagę jedynie 4-4-2, to skład United był niesamowicie stabilny. Może jedynie z wyłączeniem środkowej linii, która z uwagi na sporą liczbę gier musiała podlegać wymianie, gdyż to przecież pomocnicy biegają najwięcej.
Na początku sezonu Ferguson miał drobne problemy z napastnikami. Właściwie w obliczu kontuzji Wayne’a Rooney’a i Louisa Sahy, Szkot dysponował tylko jednym napastnikiem Carlosem Tevezem. Kolejnym kłopotem była obsada pozycji prawego obrońcy. Kontuzja wyeliminowała Gary’ego Neville’a i z konieczności zastępował go głównie Wes Brown, a zdarzało się również, że do obrony cofano Owena Hargreavesa. Później jednak wszystko się ustabilizowało i konsekwencja była tą cechą, która charakteryzowała ustawienie MU przez cały sezon.
Analizując ustawienie United nie można nie poświęcić kilku słów królowi strzelców Premiership Cristiano Ronaldo. Pozornie skrzydłowy, ale w praktyce jego pozycję dublował prawy obrońca, co umożliwiało Ronaldo swobodne poruszanie się wszerz boiska. Efektowny drybling i szybkość Portugalczyka sprawiały, iż minięcie jednego rywala stwarzało przewagę w ataku. Skutek był oczywisty – 80 strzelonych goli to najwięcej wśród wszystkich drużyn. Autorem aż 31 był właśnie Ronaldo. Poza tym często para napastników cofała się do środka boiska niejednokrotnie wyciągając za sobą środkowych obrońców robiąc w ten sposób miejsce dla wchodzącego w pole karne Ronaldo.
Nie ma co doszukiwać się jakiś specjalnych zadań dla poszczególnych zawodników nałożonych na nich przez Fergusona. Manchester częściowo grał na tego, który miał akurat swój dzień. Schematy schodziły na drugi plan wobec dobrej komunikacji w zespole. Każdy wiedział, że rywala można minąć wymieniając trzy podania w trójkącie, indywidualnym dryblingiem czy prostopadłym podaniem. Sęk w tym, że w Manchesterze byli ludzie, których poziom umiejętności pozwalał na powodzenie większości akcji. Piłkarze sami wiedzieli, kto ustawiony jest na lepszej pozycji i kto ma większą szansę zdobyć bramkę.
Warto jeszcze zwrócić uwagę na postawę obrońców MU. W całym sezonie Ferguson skorzystał z usług 9 defensorów. Wszyscy razem wnieśli w grę zespołu tylko 3 trafienia. Można by zmarszczyć wąsa i powiedzieć, że to zdecydowanie za mało jak na mistrza, lecz jak powiada przysłowie atakiem wygrywa się bitwę, a obroną całą wojnę. Trzeba podkreślić, że United w całym sezonie stracili najmniej goli, tylko 22. W dodatku jedynie 7 rywale zdołali strzelić van der Sarowi i Kuszczakowi na Old Trafford. Ponadto żaden zespół nie zdobył więcej niż dwóch goli w konfrontacji z mistrzem. Obrońców trzeba podziwiać jeszcze za konsekwencje w tzw. wymianach pionowych, czyli po prostu „pójście na obieg”. Wielokrotnie zdarzało się, że Giggs czy Nani schodzili do środka zwalniając lewe skrzydło dla Evry. Francuz dysponujący niesamowitą szybkością wprowadzał się w pole karny i z ostrego kąta odgrywał piłkę do Rooney’a czy Teveza, którzy czyhali na takie piłki pomiędzy 11 a 16 metrem, by oddać strzał. Skoro o tym wariancie wiemy my, to z pewnością rozszyfrował go każdy szkoleniowiec w Premiership, ale nikt nie był w stanie powstrzymać tej akcji.
Podstawowa jedenastka Fergusona była dość stabilna. Chociaż z drugiej strony należy nadmienić, iż Szkot stosował rotację w środkowej strefie boiska. Przed sezonem na Old Trafford sprowadzono głównie pomocników, po to by menedżer miał duże pole manewru. I tak do gry mógł desygnować Carricka ze Scholesem lub Andersona z Hargreavesem, a w obwodzie pozostawał jeszcze Fletcher. Na skrzydłach z kolei obok Ronaldo mogli znaleźć się jego rodak Nani, Giggs, a także Koreańczyk Park.